Moja przygoda z górami zaczęła się po 40 -stce. Przyszła chwila refleksji, że dzieci odchowane, a jestem w wieku kiedy jeszcze mogę coś zrobić. Nie chciałam bez celu siedzieć w fotelu z pilotem w ręku. I tak zrodziła się nieśmiała myśl o Himalajach. Na początku była to tylko mglista mrzonka, szalone, zupełnie nierealne marzenie. Nie miałam konkretnego planu. Po tygodniu pojawiały się pomysły i zdecydowałam, że jadę. Nie zdawałam sobie sprawy z poziomu trudności tego pomysłu. Nie wiedziałam też co to jest choroba wysokościowa. Ani się spostrzegłam jak wylądowałam u stóp Himalajów na najbardziej niebezpiecznym lotnisku świata w Lukli.
Kolejne dni służyły aklimatyzacji. Poruszaliśmy się wolno pomiędzy mostami przyozdobionymi buddyjskimi chorągiewkami z wypisanymi słowami SUTR oraz buddyjskimi stupami. I tak dotarłam do Namche Bazaar na 3440m n.p.m. Tutaj miałam pierwszą okazję do zobaczenia Everestu, na razie jeszcze bardzo dalekiego i niepozornego. Potem zostawiłam Namche Bazaar za sobą idąc w kierunku Tengboche ( 3870m ), gdzie stary buddyjski klasztor górował nad wioską. Następnie jest Pangboche ( prawie 4tys. Metrów ). Tutaj serce bije tak głośno, że nie mogę zasnąć, a moje palce u rąk ktoś podłączył do prądu ( to działanie diuramidu, który miał minimalizować symptomy spowodowane przez chorobę wysokościową).
W Pangboche budzę się rano i mam problem z wykonaniem najprostszych ruchów. Oprócz rąk prąd kopie moje usta. Upity łyk wody upuszczam na ubranie. Jak tu żyć i jeszcze iść w górę? Nie wiem.
Pierwsza aklimatyzacja
Tymczasem wędrujemy dalej do Dingboche ( 4400m ). Tutaj robimy aklimatyzację na 4700m, a do spania schodzimy niżej. Następny dzień to droga do Lobuche ( 4930m ). Jest dość krótka, ale z dużym przewyższeniem. Po drodze mijamy niewielką wioskę Dughla, leżącą u podnóża moreny lodowcowej Khumbu, spływającej potężnym jęzorem z Everestu.
Naszym oczom ukazują się czorteny, tzn. symboliczne groby, upamiętniające himalaistów, którzy tutaj zginęli. Grób Scotta Fischera, który był przewodnikiem jednej z komercyjnych wypraw na Everest w 1996r. Docieramy do Lobuche na niemal 5tys.m. Nie mam apetytu i co gorsza zasięgu od kilku dni. Rano skostniała wychodzę ze śpiwora. Proste czynności zajmują trzy razy więcej czasu niż zwykle. Jestem zmęczona, ale bardzo podekscytowana dalszą drogą. Po południu staję w Everest Base Camp. Ze wzruszenia nie mogę złapać oddechu. Po powrocie do Gorac Shep mam zawroty głowy i nudności. Postanawiam, że w nocy nie idę wyżej na Kala Pattar. Jednak mój upór i zawziętość nie pozwalają mi zostać. Około 3 rano jestem gotowa by iść dalej. Po chwili, gdy oczy przyzwyczaiły się do mroku ujrzeliśmy morze postrzępionych szczytów i rozgwieżdżone niebo. Wchodzi się bardzo wolno. Robię 10 kroków i odpoczynek na oddech.
Wspaniałe przeżycie!
Za kilka godzin stoję na Kala Pattar ( 5643m, czyli metr wyżej niż Elbrus ) i w świetle wschodzącego słońca podziwiam widok na Mount Everest, Lhotse, Ama Dablam i inne wierzchołki. Widok nie do zapomnienia. W górę wchodziłam z ogromnymi pokładami energii. Teraz idę powłócząc nogami, z bolesnym ścięgnem Achillesa, przysypiając miejscami. W drodze powrotnej odwiedzamy też czorten Kukuczki. Jest piękny poranek. Patrzę na pomnik i południową ścianę Lhotse i zastanawiam się czy może śmierć w górach niesie ze sobą jakaś naukę? Może uczy dystansu, z którym należy traktować doczesność? To silne ciało, które pozwalało pokonywać szczyty, kruszy się na dnie przepaści…
Potem idziemy do Namche Bazaar, gdzieś po drodze mijając most Hilarego. W osiągnięcie tego celu włożyłam dużo wysiłku. Po drodze był ból, wyczerpanie i zwątpienie, ale na końcu drogi kiedy pokonałam samą siebie, własne słabości poczułam niezwykłą moc i przekonanie, że
NIEMOŻLIWE NIE ISTNIEJE.



Zostaw komentarz