Przeżyłyśmy prawdziwą zamieć (i jeszcze nam się to podobało!)
Drugi dzień w Bieszczadach dał nam popalić. Już w nocy wiatr szarpał namiotami i drzewami, ale pomyślałyśmy: „To minie”. Rano przywitała nas lekka mgła i zachmurzenie. Na śniadaniu zapadła decyzja – idziemy na Połoninę Caryńską!
Zapakowałyśmy się do busa i ruszyłyśmy na parking. Już z dołu widać było, że szczyty toną w chmurach. „Myślicie, że tam wieje?” – padło pytanie. „Zobaczymy” – odpowiedziałyśmy z uśmiechem, nie przeczuwając jeszcze, jakie warunki czekają na nas wyżej. Szlak zaczynał się łagodnie, prowadził przez las, w którym panowała niezwykła cisza. Nikt inny nie wybrał się na trasę o tej porze, więc miałyśmy ją tylko dla siebie. Jedynymi dźwiękami był trzask łamiących się gałęzi pod ciężarem śniegu i lekki szum wiatru. Wraz ze zdobywaniem wysokości mgła stawała się coraz gęstsza, a drzewa pokrywały się grubszą warstwą szronu, wyglądając niczym ze śnieżnej bajki.
Minęłyśmy schodzącą parę, która zapytana o warunki na górze odparła z uśmiechem: „Pogoda dla koneserów”. Uznałyśmy, że chodzi o słabą widoczność, więc bez wahania ruszyłyśmy dalej, ciesząc się z pustego szlaku i poczucia odosobnienia w tej zimowej scenerii. Tuż przed wyjściem na Połoninę zaczęłyśmy odczuwać silniejszy wiatr, ale nadal nic nie zapowiadało tego, co nas czeka. Wraz z każdym krokiem siła wiatru rosła, a widoczność malała. Im bliżej otwartej przestrzeni, tym bardziej czułyśmy, że natura zaczyna stawiać przed nami wyzwanie. Gdy wreszcie opuściłyśmy ostatnie osłonięte miejsce w lesie i weszłyśmy na otwartą przestrzeń, uderzył w nas prawdziwy żywioł.
Porywy wiatru były tak silne, że aby utrzymać równowagę, musiałyśmy się pochylać do przodu i trzymać się wszystkiego, co dawało jakiekolwiek oparcie. Widoczność malała z każdą chwilą – ledwo widziałyśmy siebie nawzajem, stojąc metr od siebie. Każda próba rozmowy wymagała krzyczenia, a mróz momentalnie osadzał szron na włosach i ubraniach. Po chwili zrozumiałyśmy – musimy zawrócić.
Gdy tylko zeszłyśmy do linii lasu, nagle wszystko się uspokoiło – jakby ktoś wyłączył zamieć. Strzepałyśmy szron z ubrań i zaczęłyśmy zejście. Po drodze minęłyśmy parę turystów. „Jaka pogoda na górze?” – zapytali. „Dla koneserów” – odpowiedziałyśmy z uśmiechem. Oczywiście uprzedziłyśmy o zamieci ale Panowie hardo postanowili spróbować swoich sił. W altanie zrobiłyśmy przerwę na kanapki, a potem wróciłyśmy do hotelu. Po ciepłym obiedzie i odpoczynku czekała na nas uroczysta kolacja wigilijna. Spotkałyśmy tam panów ze szlaku – oni też zawrócili. Ale okazuje się, że kilka godzin później na Połoninie pojawiło się okienko pogodowe – wiatr osłabł, mgła opadła i ci, którzy trafili na ten moment, przeszli całą trasę w pięknych warunkach. Takie niespodzianki pogodowe są częścią uroku gór – nieprzewidywalnych, zmiennych i wciągających.
Mimo że nie dotarłyśmy na sam szczyt, poczułyśmy prawdziwą siłę żywiołów. To była jedna z tych wędrówek, które pozostają w pamięci na długo. Dla takich chwil warto wracać w góry – nigdy nie wiadomo, co nas tam spotka, ale każda przygoda to nowa lekcja pokory wobec natury i jej potęgi.
Zostaw komentarz